Lata 40. zwykle kwituje się stwierdzeniem o "leczeniu z ran wojennych" i "powrocie chłopców do domu". W motoryzacji nie odznaczyły się na pozór niczym szczególnym. Jednak właśnie wtedy dokonała się radykalna zmiana kształtu i proporcji samochodu. I, jak zwykle w takich przypadkach, zaowocowała pomysłami genialnymi, szalonymi i zwyczajnie poronionymi.
Styl dyktowała Ameryka. Wszystko, co stamtąd pochodziło, było "naj", a zwłaszcza samochody. Jeszcze przed wojną tamtejsi producenci połączyli reflektory z błotnikami, a błotniki wpletli w pokrywę silnika i resztę karoserii. W 1938 r. powstał Buick Y-Job, uznawany za pierwszy na świecie samochód studialny, "concept car" jak to się dzisiaj określa. Intrygujący, czarny kabriolet pomysłu Harley’a Earla, legendarnego szefa stylistów w koncernie General Motors, miał niskie, wydłużone nadwozie pełne wysmukłych obłości, które mimo prawie 6 metrów długości mieściło tylko dwie
osoby! Chowane reflektory, szeroki i niski, a nie jak dotychczas wąski i wysoki wlot powietrza oraz cała masa futurystycznych dodatków, takich jak elektrycznie otwierany bagażnik czy hydraulicznie podnoszone okna stawiały go w rzędzie z takim cudami cywilizacji jak Empire State Building i tama Hoovera.
W modelach seryjnych postęp szedł wolniej. Typowe auto lat 40. miało szeroki przód, nad którym wciąż wystawała uniesiona, dziobata maska silnika. Wyłupiaste oczy reflektorów, groźne, wyszczerzone lub znudzone usta wlotu powietrza i nos ozdobiony emblematem firmowym przypominającym rycerski herb sprawiały, że
wyjątkowo łatwo skojarzyć wóz z tamtego okresu z fizjonomią kierowcy. Wystarczy popatrzeć na poczciwą minę garbatej Warszawy. Charakterystyczny "koci grzbiet" z tyłu był pozostałością po zauroczonych aerodynamiką latach 30. Miały go nie tylko Chevrolety i Fordy, ale Peugeot 203, Opel Kapitän i Pobieda M-20, bratnia siostra naszej "garbuski".
Skrzyżowanie przodu o sile wyrazu zamkowej fasady z opływowym jak pocisk tyłem robi wstrząsające wrażenie. Auta lat 40. są raczej srogie niż sympatyczne. Zrządzeniem losu szczyt ich powodzenia przypadł na najlepsze czasy czarnego kryminału. Sięgając po "Żegnaj laleczko" albo "Tajemnicę jeziora" Raymonda Chandlera nietrudno wyobrazić sobie
znikający z basowym warkotem w zaułkach Hollywoodu "koci grzbiet" czy nonszalancko zatrzaśnięte drzwi pokryte kurzem niczym wczorajszy zarost na zmęczonej twarzy prywatnego detektywa Philipa Marlowe’a, najbardziej znanego chandlerowskiego bohatera. Pisarz kazał mu być steranym życiem cynikiem o sercu romantyka i dupsku twardym jak posadzka basenu w willi milionera. Chandler pociągnął kryminał w stronę ambitnej literatury i wzbogacił o rozbudowane przenośnie i błyskotliwe riposty zwykle w wykonaniu Marlowa, tzw. chandleryzmy. Mała próbka: "pachniała tak, jak Tadż Mahal wygląda w blasku księżyca".
Takie też były auta epoki Marlowa: wyglądały tak, jak pachną cygara obite w czerni bezwzględnych źrenic.
.
Precz z Zielonym Ładem! - protest rolników w Warszawie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?