Samochodoloty

Łukasz Słapek
Fot. Materiały prasowe: Studium M-400, pierwszego latającego samochodu profesora Petera Mollera
Fot. Materiały prasowe: Studium M-400, pierwszego latającego samochodu profesora Petera Mollera
Za kilka, góra kilkanaście lat zamiast stać na szosie w korku, po prostu zmienimy.. wysokość jazdy (lotu?).

Za kilka, góra kilkanaście lat zamiast stać na szosie w korku, po prostu zmienimy.. wysokość jazdy (lotu?).

 

Tam, dokąd się wybieramy, nie potrzeba dróg" - stwierdził beznamiętnie szalony naukowiec doktor Emmet Brown w pierwszej części "Powrotu do przyszłości". Chwilę później ustawił na rok 2015 zegar swego samochodu, przerobionego na wehikuł czasu. Sportowy De Lorean wzbił się w powietrze i wystrzelił niczym odrzutowiec.

Fot. Materiały prasowe: Studium M-400, pierwszego latającego samochodu profesora Petera Mollera
Fot. Materiały prasowe: Studium M-400, pierwszego latającego samochodu profesora Petera Mollera

 

Tymczasem mamy za pasem rok 2009 i nadal tkwimy na ziemi zderzak w zderzak w coraz większych korkach. Choć mamy internet, Wielki Zderzacz Hadronów i genetycznie zmodyfikowane rośliny, ludzkość wciąż nie może się dorobić produkowanego seryjnie latającego samochodu, który w dobie dzisiejszego postępu cywilizacyjnego wydaje się konstrukcją wręcz dziecinnie prostą. Najwyraźniej jednak inżynierowie w końcu powiedzieli dość stagnacji w tej dziedzinie i ostro wzięli się do roboty.

 

Na horyzoncie, a dokładniej na horyzoncie Kanady, pojawiła się szansa, że za kilka, może kilkanaście lat co najwyżej poszukamy nie tyle objazdu jakiegoś piekielnego korka, ile po prostu zmienimy wysokość. Uczeni z firmy Petera Mollera zapowiedzieli bowiem stworzenie latającego samochodu na bazie Ferrari 599 GTB. 620 koni mechanicznych, jakimi dysponuje to autko, które w dodatku fruwają - to brzmi naprawdę zachęcająco.

 

Nad przeróbkami ma czuwać chyba największy na świecie entuzjasta śmigających po niebie przyszłości aut - sam profesor Peter Moller, który ostatnie 40 lat swojego życia spędził na próbach zbudowania czegoś, czym można byłoby się przelecieć do najbliższego hipermarketu po bagietkę bez angażowania w to Urzędu Lotnictwa Cywilnego, wieży kontroli lotów i wypełniania skomplikowanych rubryczek w planach lotu.

 

Do tej pory największym jego sukcesem jest latający samochód noszący oznaczenie M-400. Ten pomalowany na krwistoczerwony kolor wehikuł przypomina pojazd, któremu ktoś zamiast kół zamontował po bokach cztery niewielkie silniki lotnicze. Po raz pierwszy wzniósł się w powietrze w 2003 roku, przywiązany na wszelki wypadek do dźwigu za pomocą specjalnej liny. Od tamtej pory wznosił się jeszcze kilkukrotnie, a Moller nieustannie udoskonalał jego konstrukcję.

 

Szalony profesor wydaje się więc najwłaściwszą osobą do tego, żeby "nauczyć latać" kolejny samochód. Jak szumnie zapowiada firma Mollera, pierwsze latające - i to nie wbrew własnej woli - Ferrari ma wyjechać, a raczej wylecieć z garażu już za dwa lata.

 

- Wybraliśmy to auto nieprzypadkowo. Po pierwsze, jest naprawdę piękne, a po drugie i najważniejsze, ma aerodynamiczny kształt - tłumaczy Moller.

 

Faktycznie, jeśli spojrzeć z boku na Ferrari 599 GTB, to obrys jego karoserii bardzo przypomina tak zwany lotniczy profil laminarny, który wykorzystywany jest choćby w szybowcach.

 

- Samochód będzie napędzany ośmioma śmigłami wentylatorowymi umieszczonymi na karoserii - zdradza projektant pracujący dla firmy Mollera.

 

Inżynierowie obliczyli, że samochodolot, który nazwali Autovolantor, po ziemi będzie się poruszał z prędkością 180 km na godzinę. Wynik nie powala z nóg, ale gdy mowa o osiągach w powietrzu, Autovolantor już budzi szacunek. W przestworzach wyciągnie 300 km na godzinę, czyli tyle, ile szybkie sportowe samoloty, na których piloci wyczyniają zapierające dech w piersiach akrobacje, albo takie śmigłowce, jak choćby agusta A109, dzielnie służąca w stołecznym Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym.

 

Niestety, entuzjazm gasi słaby zasięg wehikułu szacowany na jakieś 150 km w powietrzu i 300 km na ziemi. No cóż, nie od razu Rzym zbudowano. Na usprawiedliwienie trzeba dodać, że paliwo sporo waży, a żarłoczne silniki muszą wypić swoje. Zresztą sam system paliwowy nie będzie typowy ani dla samochodów, ani samolotów. Według autora projektu Bruce’a Calkinsa będzie to swojego rodzaju elektryczno-benzynowa hybryda, która podniesie moc do 800 KM.

 

- Specjalne dysze umieszczone u wylotów silników wentylatorowych będą miały tak zwany zmienny wektor ciągu, czyli będzie można nimi kierować. To zaś umożliwi manewrowanie pojazdem podczas startu, lądowania oraz w powietrzu - tłumaczy Calkins. Mówiąc obrazowo, Autovolantorem będzie się manewrowało podobnie jak śmigłowcem. Według założeń konstruktorów, pojazd będzie się mógł wzbić na wysokość ponad półtora kilometra. Cena wciąż nie jest ustalona

 

Autovolantor to niejedyny projekt latającego samochodu. Firma Terrafugia z Massachusetts (USA) zaprezentowała w zeszłym tygodniu swój pojazd mający być konkurencją dla konstrukcji Mollera. Transition, bo tak nazwano tę maszynę, kosztuje 198 tys. dolarów. Według konstruktorów jest to jednak nie tyle latający samochód, ile samolot przystosowany do poruszania się po drogach publicznych. Dlatego jeśli chodzi o potencjalnych kupców, to firma stawia raczej na pilotów niż na kierowców.

 

Transition posiada kadłub wykonany z włókna węglowego. Skrzydła mogą się składać, zaś podwozie stanowią cztery koła - tak jak w samochodzie. Jedyna różnica jest taka, że pojazd napędzany jest ciągiem śmigła pchającego, które umieszczono z tyłu pojazdu, tuż nad miejscem na tablice rejestracyjną i pomiędzy światłami.

 

Amerykańskie cacko jest w stanie rozpędzić się na ziemi do 140 km/h, zaś prędkość przelotowa to 200 km/h. Terrafugia zachwala swój wynalazek, podkreślając, że mieści się w przeciętnym garażu, a paliwem jest zwykła bezołowiowa 95-oktanowa benzyna.

 

Choć obie konstrukcje, na co zwracają uwagę nawet ich twórcy, dalekie są jeszcze od doskonałości, to z całą pewnością stanowią całkiem spory krok na drodze do skonstruowania produkowanego na masową skalę wielofunkcyjnego samochodu. Przynajmniej od czasu, gdy w1935 roku Waldo Waterman zbudował swój Aerobile, który obecnie jest pokazywany jako eksponat w Smithsonian Institute.

 

Wielu śmiałków zapłaciło jednak życiem za swoje marzenia, jak choćby niejaki Henry Smoliński. Ten Kalifornijczyk zginął w 1973 roku, wykonując lot na czymś, co było połączeniem pospolitej cessny 172 i Forda Pinto.

 

Nikt, kto kiedykolwiek miał okazję pilotować samolot, nie zaprzeczy, że to wcale nie jest takie proste. Mimo to inżynierowie wciąż pracują nad połączeniem samochodu z samolotem. Miło bowiem będzie za kilkanaście lat w salonie samochodowym zapytać nie tylko o to, jak szybko jeździ, ale i jak wysoko lata.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Piknik motocyklowy w Zduńskiej Woli

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na motofakty.pl Motofakty