Andrzej Wolfarth jest krakowskim artystą. Zajmuje się grafiką. Zamiast zatopić się, jak wielu innych, w galicyjskich tęsknotach wybrał temat nietradycyjny. A nawet nieprawomyślny czy wręcz obrazoburczy.
"Idąc z moim ojcem zauważyłem skręcające wielkie kombi. Musiało wjechać na kawałek chodnika, żeby zmieścić się w wąskich uliczkach Starego Miasta. Zapytałem ojca, czemu jest takie duże? Odpowiedział, że to auto amerykańskie, a oni tam robią takie duże auta" - Andrzej wspomina swój pierwszy kontakt z maszynami, które wiele lat później, w dorosłym życiu zdominowały jego grafiki. Nauczycielka, pani Mirosława Sypuła wspominała mu, że podobają jej się auta ze skrzydłami i
ogonami. Widywał takie na filmach, rzadziej na ulicy. Wpadł mu w oko opływowy styl Chryslerów z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, najprawdziwszych drogowych "Jumbo Jetów".
Do dziś potrafi wyliczyć, co wtedy jeździło po Krakowie: "Chevrolet Impala z 1962 jako taksówka, Buick Roadmaster 1958, czarny. Cadillac Sixty Special z 1955. Były zupełnie inne od zgrzebnych Syrenek, Skód, Wołg. Niektóre z tych aut odnalazłem dwadzieścia lat później na zdjęciach, albo docierając
do aktualnego miejsca ich postoju. Sprawdza się powiedzenie, że świat jest mały".
W życiu chłopaka jest mnóstwo ważnych spraw. "Gwiezdne Wojny", gra w piłkę, w szachy. Lecz amerykańskie samochody zawsze były gdzieś obok Andrzeja. Wypełniał kartki rysunkami Oldsmobili i Fordów. W domu, albo w szkole: "Z nudów, na lekcji polskiego" - wspomina.
Ukończył Liceum Plastyczne. Podczas studiów na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych trafił do pracowni profesora Andrzeja Pietscha. Typowe tematy, akty i martwe natury nie pociągały go. Zdjęcie Edsela wycięte z artykułu podsunęło myśl: "może wziąć na warsztat wóz?".
Technika miedziorytu była dla niego zbyt droga, więc wymyślił własną. Kupował blachy w skupie złomu, a potem rysikiem, piłą i innymi narzędziami wziętymi raczej z warsztatu
ślusarskiego, a nie pracowni artysty "męczył" metal. Z tytanicznego wysiłku rodziły się matryce, z nich odbitki, a z odbitek świat magicznych samochodów. Ani kokietujących szczegółem, jak w malarstwie hiperrealistycznym, ani tyranizujących natarczywą obecnością jak w pop-arcie. Zamglonych, niewyraźnych, przepełnionych odbiciami emocji widza. Pociągających egzotyką kopert z szerokiego świata, zgiełkiem drapaczy chmur, wieczną, niezwyciężoną trawą osaczającą karoserie, a przede wszystkimi dziwnymi, ale fascynującymi sylwetkami. "Wóz musi
być nie tyle narysowany, co opowiedziany. Jak w filmie. I zawsze musi być jakieś niedopowiedzenie" - Andrzej jest tego pewien - "Przecież nie chodzi o to, by złapać zajączka, ale go gonić. Gonić go!"
Nigdy nie powiela tematu. Każdy wóz odwiedza warsztat Andrzeja tylko raz i nigdy nie wraca. Był tylko jeden wyjątek. Artysta ma mnóstwo zajęć. Rodzina, dzieci, praca w portalu internetowym, własna strona dla
miłośników aut zza oceanu. Traktuje grafikę jako hobby, ale starannie wybiera bohaterów swoich prac.
"Design lat osiemdziesiątych jest katastrofalny i powinien być wyrzutem sumienia dla przyszłych projektantów. Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte były złotym wiekiem motoryzacji amerykańskiej. Warto zauważyć jako ciekawostkę, że jedną czwartą specjalistów u Chevroleta stanowili styliści. Dla mnie maszyny amerykańskie z tamtych lat są kobietami zaklętymi w metal!"
Policja podsumowała majówkę na polskich drogach
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?