Tradycja, biznes i honor

Redakcja
Mężczyzna nigdy się nie poddaje. Choćby świat się walił, a rodzinna firma została podstępnie przejęta przez konkurencję. Wojciech Kruk nie uciekł, ale stanął do walki.

Firma jubilerska W. Kruk z Poznania stała się niedawno bohaterką bezprecedensowego wydarzenia w polskim świecie biznesowym. Padła ofiarą tzw. wrogiego przejęcia, które zdarzyło się po raz pierwszy w historii polskiej giełdy. Jak do tego doszło? Już wiele lat temu właściciel firmy, Wojciech Kruk, chcąc, aby mogła się ona prężnie rozwijać, postanowił podzielić się swoimi udziałami.

Tradycja, biznes i honor

Sprzedając kolejne akcje, zyskał dla firmy spory zastrzyk finansowy. Jednak po wszystkich transakcjach ostatecznie w rękach rodziny Kruków pozostało zaledwie 28 proc. udziałów, podczas gdy 40 proc. znalazło się w posiadaniu różnych funduszy inwestycyjnych. A te, jak wiadomo, nie kierują się sentymentem, ale wyłącznie chęcią zysku. Kiedy firma Vistula-Wólczanka zaoferowała dobrą cenę, fundusze po prostu sprzedały jej swoje udziały.

Jak mężczyzna podnosi się po takim ciosie?

Sytuacja, która mnie spotkała, była naprawdę wyjątkowa. W końcu mamy do czynienia z pierwszą próbą wrogiego przejęcia na warszawskiej giełdzie. Do tego firmy tak jednoznacznie utożsamianej z moją rodziną. Nie było mi łatwo. Doskonale zdaję sobie sprawę, że większość specjalistów uważała, że mogę przegrać. Takie są realia ekonomiczne. Jednak nie należę do osób, które łatwo się poddają. Wręcz przeciwnie. W sprawach dotyczących rodzinnych tradycji, firmy W. Kruk, potrafię być bezwzględny i uparty. Zdecydowany walczyć do upadłego.

Zdecydowany się mścić?

Na pewno przegrana, podobnie jak każde zagrożenie, wyzwala dodatkowe pokłady energii. Ale czy to jest chęć zemsty? Raczej wola udowodnienia, że coś się jednak potrafi i że za szybko chcą cię spisać na straty. Kiedy gra się o pieniądze, trzeba umieć chłodno kalkulować, bo ma się dużo do stracenia. Tu nie ma miejsca na sentymenty. To wolny rynek, gdzie obowiązują określone przepisy. W ich ramach trzeba się bronić. Jeżeli udało mi się stworzyć coś, co tak pozytywnie kojarzyło się z moją rodziną, nie miałem wyboru: musiałem zrobić wszystko, aby pozostać na boisku. Grać dalej. Chociaż było ciężko. Schudłem sześć kilogramów. Nie mogłem spać...

Nie przeszło Panu przez myśl, żeby zabrać swoje pieniądze i wycofać się z biznesu?

Przechodziłem różne etapy. Na początku pojawiło się we mnie uczucie niedowierzania i bezsilności. Potem zaczęły przychodzić do głowy rozmaite pomysły. Odbierałem telefony z propozycją pomocy. Omawialiśmy je szczegółowo, aż okazywało się, że coś, co wydawało się na początku sensowne, jest niemożliwe do przeprowadzenia ze względów prawnych. Proszę pamiętać, że wszystkie decyzje musieliśmy podjąć w ciągu niecałych dwóch tygodni, a nie dysponowaliśmy sztabem fachowców od tego typu spraw. Zgłaszali się do mnie też ludzie, proponując, że pomogą mi wyprowadzić część majątku z firmy. Ale takie pomysły nie są w moim stylu. Niektórzy radzili mi, żebym zabrał, ile mogę, i po prostu wyjechał z kraju. Przez chwilę nawet to rozważałem. Pewnie oddaliłbym się na trzy, może sześć miesięcy i zaszył gdzieś, aby przeczekać całą burzę. A potem? Może faktycznie najłatwiejszym rozwiązaniem byłoby uruchomienie własnego biznesu lub dokapitalizowanie jakiejś średniej firmy z branży.

Dlaczego więc Pan tego nie zrobił?

Od małego dziecka pamiętam, jak ojciec ciągle mówił o zakładzie. To była dla nas wszystkich niezwykła wartość. Niemalże świętość. Prawdziwa rodzinna tradycja. To właśnie od ojca nauczyłem się, aby zawsze przed świętami samemu stanąć za ladą i doradzać klientom. Po to, żeby jeszcze lepiej poznać ich potrzeby. Ojciec powtarzał, że w sklepie powinna być tylko połowa produktów, które podobają się mnie. Dlaczego? Ponieważ sklep jest dla moich klientów, a nie dla mnie.

I pewnie powtarzał też, że należy dbać o dobro pracowników. Myślał Pan o nich, kiedy to wszystko się działo?

Pracownicy wpadli w panikę. Zaczęło się masowe rozważanie, czy się nie zwolnić z pracy, jeśli przyjdzie nowy szef. Prezes zarządu nie chciał pracować w nowym układzie i bardzo szybko złożył rezygnację. Dlatego przez cały czas staraliśmy się z żoną uspokajać swoich ludzi. Uważałem, że muszę zostać do samego końca i próbować obronić firmę.

Tak jak przystało na kapitana statku?

Trochę tak. Chociaż przecież tak naprawdę beze mnie i mojej rodziny firma istniałaby nadal.

Jednak Pana rodzina zareagowała podobnie jak Pan. Oni też nie chcieli opuszczać pokładu.

To prawda. Jednak jasne było, że decyzje biznesowe ostatecznie należą do mnie. Oczywiście na bieżąco dzieliłem się swoimi pomysłami i wątpliwościami z żoną, synem i siostrzeńcem. Czułem ich wsparcie, zrozumienie. Zdarzało się, że moje myśli zgadywali w lot, zanim je wypowiedziałem. Czułem się, jakby rozpostarli nade mną parasol ochronny - byle tylko taty niczym nie denerwować.

Myśli Pan, że kiedyś córka albo syn będą chcieli zająć Pana miejsce?

Zakład, który odziedziczyłem po ojcu, przestał być firmą czysto rodzinną, jak Apart czy Yes. Dlatego czasem myślę, że może popełniłem błąd. Jednak z drugiej strony wiem, że bez tych zastrzyków finansowych firma nie osiągnęłaby tego szczebla rozwoju. Nie wiem też, czy mój syn przejmie po mnie schedę. Wojtek co prawda pracuje już w naszej firmie, ale czy będzie chciał tu zostać? Zobaczymy.

Tradycja, biznes i honor

To, czy w przyszłości będzie kimś w rodzaju patrona W. Kruka, zależy od akcjonariuszy i talentów syna. Jeśli przekona ich, że najlepiej nadaje się do prowadzenia firmy, być może tak się stanie. Ale nie mam też przecież żadnej gwarancji, że jeżeli odziedziczy moje akcje, któregoś dnia nie postanowi ich sprzedać. Chociaż przyznaję, że staramy się wychowywać dzieci tak, aby czuły się związane z naszą firmą.

Gdyby jednak nie udało się zachować W. Kruka, czułby się Pan przegrany?

Zależy, jak na to spojrzeć. W pewnym sensie chyba nie. W 1989 roku miałem podobną pozycję wyjściową jak około czterystu tysięcy prywatnych przedsiębiorców w Polsce. A udało mi się stworzyć silną firmę. Markę rozpoznawaną nie tylko w kraju, ale i w Europie. Biorąc to pod uwagę, pewnie nie czułbym się do końca przegrany. Ale rzeczywiście myślę, że utratę firmy, którą traktuję niemal jak dziecko, odczułbym jako porażkę.

Stało się jednak inaczej. Zwyciężył Pan.

Staram się unikać triumfalizmu, bo to niczemu nie służy. Nie prosiłem się o ten pojedynek. Życie mnie do tego zmusiło.

Co mogłoby być według Pana największą przegraną dla mężczyzny?

Każdy ma swoją własną hierarchię wartości i ważności. Czym innym jest dla sportowca przegrana na olimpiadzie, dla artysty gwizdy publiczności, a dla przedsiębiorcy bankructwo. Nie można tego porównać. Każdy zawód ma inne kryteria mierzenia sukcesu. Najważniejsze jest, żeby zawsze grać fair. No i to, żeby w ogóle grać. Trzeba próbować. Bo przecież żeby wygrać na loterii, musisz najpierw kupić los. Poza tym należy pamiętać, że życie to nie jest pasmo sukcesów, zdarzają się przecież i porażki. Znowu przywołam mojego ojca, który mawiał: "Pamiętaj, jeżeli wszystko ci się udaje, to nie znaczy, że jesteś taki mądry, tylko że po prostu za mało robisz". Porażka czy nieudane przedsięwzięcie to nie powód do wstydu, tylko materiał do analizy popełnionych błędów i wyciągania wniosków.

Rozmawiał: Paweł Mikos

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Obwodnica Metropolii Trójmiejskiej. Budowa w Żukowie (kwiecień 2024)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na motofakty.pl Motofakty